[Float-Menu id="1"]

Marek – moje branie

ŻYCIORYS
W 1982 roku przychodzę na świat. Świat pełen niewiadomych. Jestem jak biała, niezapisana
tablica, nie porysowana, bez żadnej skazy, lśniąca w świetle słońca. W wieku 4 lat patrzyłem
na zachód słońca, który na zawsze utkwił mi w pamięci. Bawiłem się wtedy klockami, mama
robiła coś w kuchni, a tata odkurzał nasze malutkie (zaledwie 24 m2) mieszkanko. Pamiętam
także moje przedszkole, z którego byłem odbierany przez mamę jako jeden z ostatnich. Nie
czułem wtedy urazy ani żalu do rodziców, wiedziałem bowiem, że ciężko pracują na nowe,
większe mieszkanie. Po czasie spędzonym w przedszkolu, mama zabierała mnie do swojej
pracy — biura, gdzie dużo rysowałem. Jako dziecko lubiłem rysować. Po godzinie 17 szliśmy
do domu, gdzie mama robiła obiado-kolację, wracał tata z pracy, jedliśmy razem posiłek, a
po nim chwilę zabawy, wieczorynka i kładłem się spać.

Dobrze wspominam lata, gdy byłem „brzdącem” pomimo, że bawiłem się praktycznie sam
lecz nigdy nie czułem się samotny. Szkoła podstawowa była dla mnie krokiem w nowe życie.
Uczyłem się dobrze. W czwartej klasie nawet miałem świadectwo z czerwonym paskiem i
odznakę wzorowego ucznia. Było to dla mnie ogromne wyróżnienie. W piątej klasie
opuściłem się w nauce i do ósmej klasy byłem już „przeciętniakiem”. Szkołę średnią
wybrałem sam, rodzice szanowali moją decyzję i nie chcieli w żaden sposób wpływać na mój
wybór.

Czasy mojej edukacji w szkole średniej były wypełnione głównie radością i śmiechem, ale
także nauką. Najbardziej lubiłem przedmioty zawodowe z których miałem dobre oceny. W
czwartej klasie, mając 17 lat, niespodziewanie zmarł mój ojciec. Będąc na delegacji dostał
wylewu, wysiadając z karetki pogotowia przewrócił się i uderzył głową w schody. Stracił
przytomność i już nigdy jej nie odzyskał. Było to dla mnie ogromne zaskoczenie, czułem
wtedy ogromny ból, gniew i żal. Mama i ja bardzo boleśnie przeżyliśmy jego śmierć.
Pamiętam, że na pogrzebie rodzina, koledzy i znajomi taty z pracy składając mi kondolencje,
niektórzy powtarzali: „teraz ty jesteś mężczyzną w domu”, „pomagaj mamie”. Zawsze jej
pomagałem, na tyle ile mogłem, ale nie czułem się mężczyzną. Chcąc utrzymać cały majątek,
na który rodzice tak ciężko pracowali, robiłem wszystko żeby tego nie stracić. Weekendami
jeździłem na działkę i wykańczałem dom z czego jestem dumny. Nigdy nie bałem się pracy,
wręcz ją lubiłem, do tego stopnia, że planowałem jej aż za dużo, ponad normę, ponad siły 17-
nastolatka.

Po tragedii jaka miała miejsce w moim życiu zamknąłem się w sobie. Zacząłem pić alkohol,
choć nigdy mi szczególnie nie smakował. W pewnym sensie koił ból, pozwalał zapomnieć i
przyczynił się, że poznałem wielu znajomych. Pewnego dnia przyszedłem do domu znowu
pijany. Wchodząc po kolanach do swojego pokoju usłyszałem zdanie wypowiedziane przez
mamę, które było dla mnie tak wstrząsające, że postanowiłem przestać pić alkohol.
Pamiętam do dzisiaj. „nie możesz codziennie wracać do domu pijany — powiedziała ze
łzami w oczach moja mama. Wtedy przypomniałem sobie słowa z pogrzebu ojca: „pomagaj
mamie”

Czułem wielki smutek i wstyd, który aż ściskał w gardle. Odstawiłem piwka, winka i wziąłem
się za naukę. Kończąc technikum zdałem maturę, obroniłem dyplom technika, zrobiłem
uprawnienia i zdałem egzamin na prawo jazdy. Byłem z siebie zadowolony. Czułem się kimś,
że mogę, że potrafię. Po nie ukończonych studiach zacząłem pracę. Nie żałowałem i nie
żałuje mojego wyboru. Robię w życiu, to co lubię, przynosi mi to radość i zadowolenie.
W czasie studiów poznałem kobietę mojego życia, po jakimś czasie na świat przychodzi moja
córka Wioetka —zostałem ojcem. To zaszczyt, że spotkało mnie tak wielkie szczęście —
ogromna radość. Mój tok myślenia wyglądał wtedy tak, że ojcostwo = odpowiedzialność, a
odpowiedzialność, to kupno: nowego łóżeczka, wygodnego materaca, nowego, najlepszego
wózka z nosidełkiem, nowych zabawek, nowych ciuszków —zapewnienie całej sfery
materialnej z najwyższej półki. A na to trzeba kasy. Pracując na etat i mając jednoosobową
działalność gospodarczą, zacząłem podejmować dodatkową pracę. Wstawałem o 5:20 rano,
jechałem do pracy na godzinę 7, o 17 jechałem z pracy do pracy, wracałem ok. 21 do domu. Z
czasem poczułem ogromne zmęczenie. Wpadłem wtedy na świetny pomysł. Przecież istnieją
specyfiki, które są skuteczniejsze niż redbull i kawa.

Amfetamina. To było moje panaceum na zmęczenie. Teraz mogłem zapierdalać z robotą jak
automat. Czas mijał szybko, a branie weszło w nawyk, tak jak kiedyś picie porannej kawy.
Minęły 3 lata „jak z bicza strzeli” Moja ukochana żona, którą cały czas okłamywałem i
oszukiwałem zaczęła podejrzewać, że jest ze mną „coś nie tak”. Uparcie przekonany, że mój
uzależniacz jakim była amfetamina działa na mnie znakomicie, przekonywałem żonę, że
wszystko jest w porządku i że wszystko jej się Wydaje. Bez żadnych skrupułów, bez wyrzutów
sumienia, perfidnie oszukiwałem ją, patrząc jej prosto w oczy. Po znalezieniu przez małżonkę
w mojej kieszeni małego woreczka strunowego z białym proszkiem w środku, prawda wyszła
na jaw. Na pytanie: „Co to jest” z automatu odpowiedziałem, że nie wiem i to nie moje. Nie
dziwie się jej dzisiaj, że nie uwierzyła w te brednie. Zaproponowała mi test na obecność
substancji psychoaktywnych. Początkowo nie chciałem się na to zgodzić. Fałszując wyniki z
analizy moczu na obecność amfetaminy, chciałem jej udowodnić, że jestem „czysty”. Po
miesiącu relacja między nami tak się popsuła, że nie mogłem już tego znieść. Męczyły mnie
wyrzuty sumienia i myśl, że tak dalej być nie może. Na kolejną propozycję badań zgodziłem
się.

Moja żona obcina mi z tyłu głowy kosmyk włosów długości ok. 3 cm, pakuje w sterylny worek
i wysyła do laboratorium. Pomimo wyrzutów sumienia, nie chciałem, żeby prawda wyszła na
jaw. Cały czas zapewniałem ją, że nic na teście nie wyjdzie i że jestem „czysty”. Wiedziałem,
że w konsekwencji nasz związek runie i chcąc go „ratować” posunąłem się nawet do
włamania na jej konto pocztowe w celu zafałszowania wyników, mając świadomość, że „jest
na to paragraf”. Na szczęście mój, w założeniu „genialny” plan, nie powiódł się. Wyniki
przyszły na inny adres mejlowy, który żona zmieniła w ostatniej chwili. Wiedząc, że
„wypłynięcie całego syfu” nastąpi w przeciągu kilku dni, wyprowadziłem się z domu.
Ultimatum było z jej strony jasne: wyniki testu negatywne — zostajesz, pozytywne —
wyprowadzasz się.

Patrząc na całe zajście przed przyjściem do ośrodka myślałem osobie bardzo negatywnie, że
jestem największym skurwielem jaki chodzi po ziemi. Jak można było coś takiego odpierdolić.

Kurwa w głowie się nie mieści. Pierdolony mistrz kombinacji, manipulacji i oszustwa. Gdy
myślę o tym teraz, mówię sobie: „NIE”. Jestem chory. Jestem uzależniony od narkotyków.
…………………………

Był grudzień . Kilka dni temu skończyła się ostatnia działka. Zaczęło się moje trzeźwienie.
Byłem przerażony — jak ja sobie teraz bez tego poradzę? Trzymała mnie myśl: „Jestem
mężem, jestem ojcem, dam radę”.  Pierwsze trzy doby prawie całe przespałem, a następne
ok. 10 dni były koszmarem. Wstawałem z łóżka, jechałem spóźniony do pracy, z pracy do
domu i kładłem się do łóżka spać. Postanowiłem, że na wigilię chcę być „czysty” i spędzić ją
na trzeźwo z rodziną, z bliskimi.

Pierwsza wizyta w ośrodku terapii i leczenia uzależnień na spotkaniu indywidualnym z
psychoterapeutką Kasią, uzmysłowiła mi, że bez terapii stacjonarnej nie ma mowy o dalszym
życiu w trzeźwości i poprawie mojego życia na lepsze. Po kilkunastu dniach przemyśleń
postanowiłem: 20 styczeń jako pierwszy dzień terapii w ośrodku. Dlaczego tak późno? Otóż
czekała mnie jeszcze rozmowa z moją mamą, która nic nie wiedziała o moim problemie. Nie
chcąc jej dawać takiego prezentu na święta, rozmowę z nią przeniosłem na pierwszy dzień po
świętach. Rozmowę trudną, ale nie zwykle ważną. Czułem wielką obawę, lęk przed tym jak
mama to zniesie. Przygotowałem się do tej rozmowy. Przyjęła to tak, jak chyba każda matka,
kochająca swojego syna. Jedyny żal jaki miała do mnie, to o to, że jej mówię o tym tak późno.
Było mi głupio. Uprzedziłem także mojego kierownika z pracy, że nie będzie mnie 28 dni, nie
podając mu bezpośredniej przyczyny mojej nieobecności.

Po przekroczeniu progu ośrodka w Skórzewie, czułem lęk i obawę: „jak to teraz będzie”? Dziś
wiem, że była to najlepsza decyzja w moim życiu, którą po części podjąłem także dzięki mojej
ukochanej żonie, na którą nie raz byłem cholernie zły. Jestem świadomy, że czeka mnie dużo
pracy nad sobą. Wiem, że jestem bezsilny wobec mojej choroby, ale nie bezradny. Chcę się
cieszyć każdym, moim trzeźwym dniem. Nikt nie jest perfekcyjny, każdy ma prawo do
błędów, ważne tylko, żeby się na nich uczyć. Wchodzę w nowy etap mojego życia. Nadal
jestem białą tablicą, ale już podrapaną, pomazaną, w części zapełnioną i gdzie nie gdzie
pokreśloną. Jestem przed 40 , Jestem uzależniony od narkotyków. Jestem chory i trzeźwieje.
Czuję się wreszcie radosny, że mogę być uczciwy wobec siebie i innych oraz nareszcie
zrozumiałem prawdziwe znaczenie słowa: odpowiedzialność.

Dziękuje. Marek